Szukaj Pokaż menu
Witaj nieznajomy(a) zaloguj się lub dołącz do nas
…NIECODZIENNIK SATYRYCZNO-PROWOKUJĄCY

Kiedy rzeczywistość dogania fantastykę: Celujący z celowania

78 441  
293   68  
W ramach tego tematu chciałbym wam przybliżyć kilka, w moim odczuciu, ciekawych wątków, które pojawiają się w fikcyjnym świecie, ale miały – w jakimś sensie – odzwierciedlenie w rzeczywistości lub są po prostu intrygujące na tyle, by móc inspirować.

Zaczniemy od motywu, który wszyscy znają, a przynajmniej znać powinni. Na wszelki wypadek, gdyby byli wśród was ekstremistyczni obrońcy zwierząt, posłużę się znienawidzonym językiem poprawności politycznej. Zaczniemy więc od godnego potępienia czynu, jakiego dopuścił się okrutny Bard Łucznik wobec niewinnego smoka, który był prawdopodobnie pod ochroną, a z pewnością tuż obok karmnika (miasta). Dowodów na jego haniebne działanie dostarcza nam oczywiście książka Tolkiena pod tytułem "Hobbit, czyli tam i z powrotem".

Tolkienowski Bard Łucznik celnym strzałem z łuku powala smoka Smauga tak samo jak biblijny Dawid powala Goliata. Oczywiście Tolkien zwiększył stopień trudności, bo zamiast strzału z procy w głowę, mamy w „Hobbicie” fantastyczny strzał z łuku wprost w jedną, jedyną obluzowaną łuskę, która znajduje się na ciele poruszającej się bestii. Stawkę liczoną w rozmiarze przeciwnika podnosi Luke Skywalker rozprawiając się z Gwiazdą Śmierci... Jakakolwiek moc nie byłaby z nimi, sam motyw sprowadza się do sytuacji, w której jeden celny strzał zmienia status quo, a tym samym przynosi zwycięstwo.


Nieodżałowany Terry Pratchett w książce „Straż! Straż!” sugerował, że prawdopodobieństwo takiego trafienia wynosi jeden do miliona, co może się wydawać drobnym ułamkiem, szczególnie dla tych, co nie znają piosenki o jeżu*.


Oczywiście w dzisiejszych czasach snajper jest w stanie z dużego dystansu precyzyjnie eliminować cele, ale dawniej, gdy posługiwano się o wiele bardziej prymitywną bronią, nie było to takie łatwe. Ba! Wydaje się wręcz niemożliwe... A jednak się zdarzało!


Tolkienowski bard trafił smoka w najczulszy punkt. Zadał cios, po którym bestia nie była już tak groźna. Jeśli więc, odnosząc to do naszej rzeczywistości, uznamy, że smokiem jest armia, to jej oczywistym czułym punktem jest dowódca.
Przenieśmy się na chwilę do 14 października 1066 roku, na pole bitwy pod Hastings. To jedna z bitew zmieniających losy świata. Jej bohaterką była strzała z łuku.


W starciu zmierzyli się ze sobą Normanowie pod wodzą Wilhelma (nazwanego później Zdobywcą) oraz Anglosasi dowodzeni przez Harolda II. Bitwa trwała cały dzień, a najeźdźcy z południa nie byli w stanie przełamać obrony wojsk anglosaskich, zajmujących Senlac Hill. Sytuacja stawała się coraz gorsza i zapewne Wilhelm musiałby się wycofać, gdyby nie przypadek. Pod wieczór, podczas ostatniego ataku, zabłąkana strzała ugodziła Harolda II w oko, co wywołało panikę w szeregach jego wojsk, a tym samym umożliwiło siłom Wilhelma przełamanie obrony. Normanowie przedarli się do rannego Harolda, zarżnęli go i już bez przeszkód rozgromili wojska anglosaskie, w konsekwencji na wiele lat przejmując władzę nad Anglią.


Notabene, to co przydarzyło się Haroldowi II można uznać za pewien psikus historii i potwierdzenie starego porzekadła: „nosił wilk razy kilka, ponieśli i wilka”. Zarówno wikingowie, jak i Normanowie nie uznawali prawa Harolda II do tronu i atakując z dwóch stron chcieli przejąć władzę. Ledwie kilkanaście dni przed bitwą pod Hastings armia Harolda II przywitała wikingów pod Stamford Bridge, gdzie w spektakularny sposób zakończyła ich militarną przygodę. Czemu wspomniałem o psikusie historii? Otóż Harold II (o ironio!) pod Stamford Bridge wygrał dzięki strzale, która rozrywając gardło dowódcy wikingów Hardraada wprowadziła zamęt i panikę w szeregach jego wojska, a tym samym pozwoliła Anglosasom „skopać” wikińskie tyłki tak dokumentnie, że z trzystu drakkarów w drogę powrotną wyruszyły zaledwie dwadzieścia cztery.


Tak więc Harold II wygrał dzięki strzale 25 września i niejako lustrzanie, dzięki strzale przegrał 14 października. Można powiedzieć, że przewrotność świata osiągnęła wtedy swoje maksimum.

Bard ze Smaugiem spotkali się również w 1274 roku podczas pierwszej inwazji Mongołów na Japonię. Warto zauważyć, że w tym konflikcie zderzyły się ze sobą dwie koncepcje wykorzystania łuczników. Japończycy byli przyzwyczajeni do precyzyjnego rażenia stacjonarnego celu. Natomiast Mongołowie zasypywali przeciwnika gradem strzał, będąc w ciągłym ruchu. Strzelali w pędzie, posyłając strzałę za strzałą. Wobec takiej taktyki Japończycy byli bezradni i ponosili klęskę za klęską, cofając się w głąb terytorium.


Dopiero podczas walki o japońską twierdzę Mizuki doszło do przełomu. Właśnie tam dowodzący obroną Shoni Kagetsuke korzysta z szansy, by pokazać na co stać precyzyjne łucznictwo.
Wypatrzywszy wśród atakujących jednego z mongolskich dowódców Liu Fuxianga, bierze go na cel. Tu warto zauważyć, że Liu był dość charakterystyczny. Facet miał dwa metry wzrostu i posturę niedźwiedzia, więc nic dziwnego, że przykuł uwagę.

Shoni posyła strzałę, która trafia Liu prosto w twarz, zwalając go z konia. Olbrzym wkrótce umiera, a jego śmierć jest uznawana za najbardziej prawdopodobny powód wycofania się Mongołów. Bo Mongołowie wkrótce odpływają, by powrócić na kolejne tournee po Japonii dopiero w 1281.


Zarówno w Anglii, jak i w Japonii pojedyncza strzała zmieniła status quo, lecz w odróżnieniu od wspomnianego na początku motywu tolkienowskiego, była to ledwie jedna z setek, a raczej tysięcy wystrzelonych wtedy strzał. Czy mogło się kiedyś zdarzyć – w realnym świecie – że zwycięstwo przyniósł jeden jedyny pocisk?

Cofnijmy się w czasie do 49 roku przed naszą erą, do wojen afrykańskich. Wtedy to Gnejusz Pompejusz próbował zdobyć władzę kosztem Juliusza Cezara.


Ostatecznie Cezar otrzymał głowę Pompejusza w prezencie, lecz na długo przed tym miało miejsce o wiele ciekawsze wydarzenie. Epizod, o którym mówię, miał miejsce najprawdopodobniej w momencie, gdy kawaleria sprzymierzonych z Gnejuszem Numidyjczyków szykowała się do ataku na wojska Cezara.


Wyobraźmy sobie bandę walecznych, lecz odzianych lekko dzikusów, którzy dosiadając koni na oklep, potrząsają swymi lekkimi tarczami i wznoszą dzidy, wykrzykując zapewne obraźliwe epitety pod adresem stojących w równym szyku legionistów. Błyszczące zbroje, duże tarcze, miecze i machina nazywana przez Rzymian skorpionem lub balistą lekką.


Była to niezwykle niebezpieczną broń, której skuteczny zasięg wynosił od stu do czterystu metrów (niektóre źródła podają sześćset) w zależności od sposobu strzelania. Za jej pomocą miotano proste pociski przypominające późniejsze bełty kusz, których siła była wystarczająca, by przebić tarczę i unieszkodliwić wroga.


Wyobraźmy sobie, jak Numidyjczycy nieśpiesznie jadą, wciąż bezpieczni, poza zasięgiem łuczników. Jak wódz wysuwa się naprzód, by poprowadzić swych wojów do uderzenia i nawołuje ich, by dzielnie walczyli. Cichy jęk drewna, gdy cięciwa uwalnia energię zgromadzoną w ramionach machiny. Wyobraźmy sobie także samotny świst i mlaśnięcie, gdy bełt trafia wodza Numidyjczyków, zwalając go z konia. Trup na miejscu! Wyobraźmy sobie wreszcie oddział konnych, którzy na ten widok wykonują zwrot i wracają skąd przyjechali. Bitwa zakończyła się jeszcze przed rozpoczęciem. Oto szansa jedna na milion, w dodatku bez piosenki o jeżu!

Na koniec zostaniemy przy strzałach i machinach, by wspomnieć o bardzo ciekawej konstrukcji, jaką jest kusza powtarzalna. Ta broń dość często pojawia się w fantastyce, a od zwykłej kuszy odróżnia się dwoma elementami: podajnikiem bełtów i specjalną rączką, która - działając na zasadzie dźwigni - pozwala na szybkie przeładowanie i oddanie kolejnego strzału. Naturalnie i w tym wypadku rzeczywistość dogoniła, a raczej wyprzedziła fantastykę, ponieważ pierwszą udokumentowaną machinę działającą w ten sposób stworzył Dionizjusz z Aleksandrii w setnym roku naszej ery. Było to jednak sporych rozmiarów urządzenie stacjonarne, umieszczane na stojaku.


Prawdziwą kuszę powtarzalną skonstruowali Chińczycy na przełomie XI i XII w. Niewielka i poręczna broń o stosunkowo prostej drewnianej konstrukcji pozwalała na szybkie oddawanie strzałów. Jednakże niewielkie rozmiary i możliwość naciągania cięciwy bez opuszczania broni sprawiły, że skuteczny zasięg takiej kuszy wynosił ledwie siedemdziesiąt metrów. Gdy spojrzymy na europejską kuszę, której bełt był w stanie pokonać dystans prawie pół kilometra, wydaje się, że chiński odpowiednik był ledwie niegroźną zabawką.


Tymczasem to właśnie chińscy kusznicy uważani są za jedną z najgroźniejszych formacji strzeleckich średniowiecza. Czemu? Wyobraźmy sobie pole bitwy, na którym oddział uzbrojonych w kusze powtarzalne skośnookich drani szykuje się do odparcia ataku konnicy. Załóżmy, że tych drani jest ledwie setka, a przeciw nim rusza dziesięć razy więcej konnych. Tysiąc wierzchowców niosących na grzbietach wściekłych Azjatów. Rozpędzają się powoli, zmniejszają dystans, by w końcu przejść do galopu. Tysiąc galopujących rumaków wchodzi w zasięg setki kuszników. Za niecałą minutę będą u celu. Szczękają cięciwy...

Zadanie na koniec: Oblicz prawdopodobieństwo udanego uderzenia konnicy, uwzględniając, iż stu kuszników w czasie piętnastu sekund wystrzeli łącznie dwa tysiące zatrutych bełtów. Mając niecałą minutę, zdążą załadować magazynki i czynność powtórzyć.

Trudno nie oprzeć się wrażeniu, że te małe chińskie dranie nie tylko dogoniły fantastykę, ale w dodatku spuściły jej niezły łomot, by na koniec wdeptać w ziemię.

Na dziś to tyle, lecz obawiam się, że kiedyś może nastąpić ciąg dalszy.

https://www.youtube.com/watch?v=9MnTzeOL3AY

PS Z tym smokiem to bard generalnie spierniczył, bo przecież można to było zupełnie inaczej rozegrać. Taka retro sugestia od Borisa Vallejo:

14

Oglądany: 78441x | Komentarzy: 68 | Okejek: 293 osób

Dobra, dobra. Chwila. Chcesz sobie skomentować lub ocenić komentujących?

Zaloguj się lub zarejestruj jako nieustraszony bojownik walczący z powagą
Najpotworniejsze ostatnio
Najnowsze artykuły

18.04

17.04

Starsze historie

Sprawdź swoją wiedzę!
Jak to drzewiej bywało