:uczulony
Burdel w WKU to chyba od zawsze. Ja (bardzo dawno temu) miałem z nimi niezłe pieriepałki:
Jak pewnie niektórzy pamiętają swego czasu po studiach większość przedstawicieli pci męskiej trafiało do SPR (czyli "Spierdo1one Pół Roku" lub jak kto woli "Szkoła Podchorążych Rezerwy" ). Ja tam trafiłem jako bodajże ostatni rocznik, który miał w czasie studiów zajęcia w "Studium Wojskowym" - a więc na czas mega burdelu nazywanego "Reorganizacją". I jakoś tak pod koniec na tablicy ogłoszeń znalazłem informację o możliwości odbycia 10 dniowego kursu spadochronowego. Z nudów się zgłosiłem, dostałem rozkaz wyjazdu do Krakowa i faktycznie po 8 dniach miałem odbyte 5 skoków - czyli minimalną liczbę uprawniającą do noszenia na rękawie naszywki ze spadochronem. Zaraz potem wyszedłem do cywila i zaczęła się zabawa: Parę miesięcy później przychodzi wezwanie na 3 dniowe ćwiczenia - doręczone, a wiec stawić sie trzeba. Przyjeżdżam wiec na Wrocławską, i odbywam odpowiedzialnym za szkolenie oficerem niej więcej taką rozmowę:
- Panie kapitanie dostałem wezwanie na ćwiczenia —podaję wezwanie i książeczkę wojskową. Kapitan bierz to, wertuje, zagląda do mojej teczki, wertuje i pyta
- A możecie mi, podchorąży odpowiedzić, po kiego chvj@ nam kwatermistrz od smarów i mat. pędnych?
- Nie wiem. Dostałem wezwanie to się stawiłem...
- No ale co ja mam teraz z wami zrobić? To są, kvrw@, ćwiczenia dla desantu! Wasza specjalizacja tak tu pasuje jak gówno do sałatki!
- To może ja sobie po prostu do domu wrócę?
- Jakie "do domu"! Wezwali was, to będziecie ćwiczyć! Dam was do przygotowania zrzutowiska. No i jakiś skok sobie zaliczycie.
W ciągu następnych 5 lat taka sytuacja powtarzała, się regularnie 2-3 razy w roku (nie zniechęcił ich nawet półroczny pobyt za granicą) - łącznie z niemal identycznymi dialogami na początku. I zawsze kończyło się tak samo - przygotowanie i zabezpieczenie zrzutowiska plus jeden lub kilka skoków. Na szczeście pracowałem w firmach państwowych więc przynajmniej z tej strony nie było większych problemów. Ale potem na krótko wylądowałem w korpo i planowałem "pójście na swoje", i takie nieposdziewane wypady (najdłuższy trwał 11 dni) mogły się stać problemem. No więc poszedłem sobie na WKU i pytam, dlaczego mnie ciągle wzywają podczas gdy dla innych znajomych przygoda z wojskiem skończyła się wraz z opuszczeniem SPR-u. No i cóż się okazało? Splot kilu czynników: Po pierwsze zgłosiłem się na kurs, a to znaczy, że jestem zainteresowany. Po drugie mam nazwisko z początku alfabetu więc teczka była na wierzchu, a po trzecie po każdym stawieniu się na wezwanie teczka jest jeszcze bardziej "na wierzchu". A tak w ogóle, to jeszcze jedne i prawdopodobnie zostanę promowany na porucznika rezerwy, co wiąże się m.in z częstszymi wezwaniami. No to PKP...
Na szczęście miedzy wersami przebiła się informacja, że jak się na ćwiczenia przestanę stawiać, to teczka ma duże szanse trafić "na spód". Jak dostałem następne wezwanie dzień przed terminem pognałem do lekarza, u którego (odpowiednio przeszkolony) zasymulowałem straszliwy atak rwy kulszowej. Dostałem L4 i natychmiast zadzwoniłem do WKU z pytaniem co mam zrobić jak jestem chory, a oni wzywają. Wystarczyło przefaksowanie L4 dla pracodawcy. Potem przez jakiś czas wszelkie przesyłki polecone odbierała żona - z WKU nie, bo mnie "nie było" w domu. Awizo odbierałem z dużym opóźnieniem, tak, że było już po terminie. Za pierwszym razem zadzwoniłem i pytaniem co w takiej sytuacji, ale poza opierniczem, że awiza się odbiera nie było problemu. Ostatnie wezwanie trafiło do mnie jak akurat miałem nogę w gipsie więc przesłałem kartę informacyjną. Po tym chyba teczka rzeczywiście trafiła "na spód" od tej pory mam już spokój.