Jeśli jesteś Grzegorzem Braunem, to lepiej tu nie zaglądaj, bo
może okazać się, że język swój plugawisz wyrazami bardziej
żydowskimi niż Judasz Iskariota, który to największego z Polaków
Rzymianom na śmierć wydał! Ludzie narodowości semickiej są
naszymi sąsiadami od niemalże tysiąca lat. Trudno więc dziwić
się, jak bardzo ich obecność wpłynęła na nasz język.
Najstarsze wzmianki o migracjach żydowskich na nasze tereny sięgają
X wieku. Dwa stulecia później do Królestwa Polskiego docierali
tzw. aszkenazyjczycy – żydowscy osadnicy, którzy upodobali sobie
tereny wschodniej i środkowej Europy. Dzięki tzw. Statutowi
Kaliskiemu imigranci ci otrzymali u nas sporą autonomię, swobodę
wyznania, podróżowania i handlu, a także prawne bezpieczeństwo
oraz oddzielny odłam sądownictwa zajmujący się sprawami
dotyczącymi jedynie wewnętrznych kwestii żydowskich. Wiele grup
do nas docierających wcześniej już zamieszkiwało dolinę Renu,
skąd zostali wygnani. Ludzie ci nie mówili w języku hebrajskim
ani w innej mowie semickiej typowej dla Bliskiego Wschodu. Zanim
osiedlili się na niemieckich ziemiach, prawdopodobnie posługiwali się
językiem
zarfatit, zwanym też językiem judeofrancuskim. Ta martwa już mowa,
typowa dla przedstawicieli żydowskiej diaspory, z czasem ewoluowała,
kiedy Żydzi zetknęli się z Niemcami.
Osadnicy powoli zaczęli
przyswajać nowy sposób komunikacji, do końca jednak nie porzucając
wspomnianego języka romańskiego wzbogaconego o liczne hebrajskie
naleciałości. Kiedy więc przegnane z zachodu żydowskie rodziny
trafiły do oferującego im wiele swobód Królestwa Polskiego, ich
mowa już wówczas była prawdziwą mieszaniną elementów o różnych
rodowodach. Gdy osadnicy poznali naszych rodaków, pojedyncze
słowa i zwroty z języka polskiego zaczęły swobodnie przekradać
się do ich wypowiedzi. Duży związek z tym procesem miała
potrzeba
rozwijania handlowych więzi pomiędzy Polakami a Żydami,
prowadzącymi dochodowe geszefty. Na ostateczny
kształt jidysz niemały wpływ miało zatem obcowanie z Polakami oraz z Czechami.
Jidysz przez setki
lat posługiwały się miliony osób, a jeszcze przed wybuchem II
Wojny Światowej powołano nawet do życia Żydowski Instytut
Naukowy, który postawił sobie za cel ustandaryzowanie i
uporządkowanie tej mowy. Dziś językiem tym nadal mówi do nawet 4
milionów osób (z czego duża część mieszka w... Meksyku i
Argentynie!), a na pięciu polskich uczelniach wyższych prowadzone
są nawet lektoraty z jidysz!
Wiemy już zatem, że polszczyzna miała spory wpływ na kształtowanie się języka naszych
żydowskich sąsiadów. Czy jednak przedziwny dla nas sposób
porozumiewania się potomków semickich osadników w jakikolwiek
odcisnął piętno na naszej codziennej mowie? Cytując klasyka –
jeszcze
jak! Wieki wspólnego mieszkania na jednym terenie nie mogły
przecież pozostać obojętne także i dla naszego języka. Jeszcze
przed II Wojną Światową typowy Polak znał więcej słów z
jidysz niż współczesny Kowalski, ale Holokaust i związana z nim
tzw. „wyrwa kulturowa” doprowadziła do zaniknięcia wielu
ciekawych zapożyczeń. Na szczęście sporo tych wyrazów
nadal funkcjonuje i ma się całkiem dobrze. Oto parę często przez
nas używanych „jidyszyzmów”.
W tym słowie jest
coś nieprzyjemnego i wręcz pogardliwego. To chyba trochę podobny
kaliber postawy, jaką darzymy księdza, gdy mówimy o nim
„klecha”. Belfer ma korzenie w języku niemieckim, gdzie słowo
„behelfer” oznacza
pomocnika. Ma to sens – w tradycyjnym
żydowskim systemie nauczania obok naczelnego pedagoga funkcjonował
zawód przydupasa, który pomagał nauczycielowi w edukowaniu młodzieży.
I tak też podczas gdy wybierany przez żydowską gminę mełamed,
czyli właśnie główny autorytet, zajmował się
kształtowaniem umysłów swoich podopiecznych, jego asystent służył
mu na każde zawołanie. Warto więc pamiętać o tym, że nazywając
profesora belfrem, nieświadomie umniejszamy powadze jego zawodu.
Ach, wakacje nad
morzem. Zapach smażonej na antycznym oleju flądry drugiej
świeżości, ryk kaszojada, któremu matka nie kupiła loda o smaku
smerfowym, tłum poparzonych słońcem parawaniarzy sunących leniwie
po deptaku... I ta charakterystyczna melodyjka dobiegająca z każdego
miejsca, gdzie jeszcze można wepchnąć automat do gier, czy inne
ustrojstwo służące do pożerania ostatnich groszy z portfeli
urlopowiczów.
Wesołe nutki sączą się z głośników cymbergaja,
czyli stołu, na którym rozegrać można prostą, wymagającą odrobinę zręczności i refleksu grę. Warto dodać, że niewiele ma ona wspólnego z jej
pierwowzorem, gdzie zamiast unoszącego się na powietrznej poduszce
krążka, dzieciaki używały
starych monet lub kapsli. Zasada
pozostała jednak ta sama – trzeba było strzelić przeciwnikowi możliwie
jak największą liczbę bramek.
Nazwa tej liczącej
sobie wiele dekad zabawy pochodzi z języka jidisz, gdzie zapisany
fonetycznie zwrot
„ci mir gaj” oznaczał
„do mnie idź”. Być
może gra popularna była kiedyś szczególnie wśród żydowskiej
dzieciarni i inne małolaty postanowiły nieco spolszczyć te słowa?
„W interesach raz
jest się na górze, raz na doli. My się dobrze zapoznali, my
wspólniki, my możem robić dalij gite geszefte, oder?” – takie
zdanie pada na kartkach rozgrywającej się w przedwojennym Lwowie książki „Erynie” Marka Krajewskiego. Słowo „git”, czyli
nasze "rodzime" OK, wcale nie jest tak bardzo polskie, jak
mogłoby się wydawać. Do języka jidisz przeszło wprost z języka
niemieckiego, gdzie
„gut” oznacza po prostu „dobrze”, „w
porządku”. W lekko tylko zmienionej formie wyraz ten prześlizgnął
się do mowy żydowskich imigrantów, a ci przynieśli go ze sobą na polskie ziemie. No i git!
To naprawdę fajny
wyraz, który chyba nie ma dosłownego odpowiednika w naszej mowie.
Cymesem nazwiemy bowiem jakiś jedyny w swoim rodzaju wyborny kulinarny
rarytas, ale również możemy się tym słowem posłużyć, gdy
chcemy przedstawić pewną wyjątkowo skomplikowaną, wymagającą
bardzo dużo detalicznej pracy czynność. Czym jednak cymes był
pierwotnie? Ano
potrawką z m.in. drobno posiekanej duszonej
marchwi, jabłek i śliwek. Ten podawany w formie przystawki słodki
posiłek typowy jest dla kuchni żydowskiej z naszej szerokości
geograficznej (ale także i Rumunii oraz Rosji), gdzie pod ręką
kucharek dostępne były akurat takie, a nie inne składniki.
Proces
przygotowania tego dania był dość czasochłonny – warzywa i
owoce najpierw trzeba było drobno pokroić, a następnie dusić w
piecu przez trzy godziny, a na koniec przyprawić, zasypać mąką i
np. dodać posiekane mięso. Następnie jedzenie znów lądowało w
piecu na kolejne godziny… Cymes, panie.
A skąd nazwa? Nie
będzie tu zaskoczenia – po niemiecku
„zum essen” oznacza po
prostu… „do jedzenia”.
Słowa tego użyć
możemy w stosunku do np. będącej w ósmym miesiącu ciąży
Karyny, która to o trzeciej w nocy budzi swojego małżonka, aby
wyekspediować go w pełną przygód i niebezpieczeństw podróż do
całonocnego sklepu monopolowego po czekoladę mleczną z
bakaliami. Mówiąc o fanaberiach, myślimy o ekscentrycznych
zachciankach, wyszukanych kaprysach
czy wręcz regularnych
dziwactwach. Co ciekawe – pierwotnie wyraz ten miał troszkę inne
znaczenie. Złożone z połączenia wyrazu niemieckiego „fein”
(„dobry”) i hebrajskiego „birjah” („istota”) powstał „fajne
berjes”, czyli wyraz, który można przetłumaczyć jako „tęgie
zuchy”, a stosowano go w odniesieniu do tzw. ludzi nowobogackich,
dorobkiewiczów, którzy wzbogaciwszy się, usiłują manifestować
swój stan posiadania poprzez teatralną wręcz roszczeniowość,
grymasy i – no właśnie, fanaberie wszelakie.
Melina to miejsce,
które raczej należy omijać szerokim łukiem. No chyba że akurat
wszystkie sklepy monopolowe są zamknięte i mamy pewność, że
paliwo rakietowe sprzedawane przez zamieszkującą zaszczaną
kamienicę rudą Mariolę powoduje jedynie częściową ślepotę.
Wydawać by się mogło, że wyraz ten pochodzi raczej z gwary
przestępczej niż z jidysz, a jednak to właśnie z mowy Żydów
słowo to trafiło do potocznej polszczyzny. Tutaj jednak sprawa jest dość
interesująca, bo „melina” jako
„nocna kryjówka złodzieja”,
zanim trafiła do polskich opracowań, funkcjonowała już w języku
rosyjskim! Wprawdzie jako „malina”, ale rodowód był ten sam – polscy Żydzi powiedzieliby na to miejsce „maline”, natomiast
Żydzi zamieszkujący rosyjskie ziemie – „mieluna”. Warto
nadmienić, że rosyjska „malina” to nie tylko lokal, gdzie rabuś
składuje swoje łupy, ale także np. mieszkanie prostytutki, albo
nawet… określenie starszej kobiety, która przechowuje skradzione
przez złodzieja dobra.
Ślamazarnym
nazwiemy człeczynę anemicznego, ociężałego, myślącego wolniej
niż zrodzony z kazirodczego związku, dotknięty oligofrenią
winniczek. Tymczasem obecny w języku pierwowzór tego fajtłapowatego
niezdary, czyli wyraz „szlimazl”, oznaczał po prostu pecha, nieszczęście
lub osobę, której w życiu nie wyszło, biedaka, człowieka,
któremu los nie sprzyja.
Dobra, dobra. Chwila. Chcesz sobie skomentować lub ocenić komentujących?
Zaloguj się lub zarejestruj jako nieustraszony bojownik walczący z powagą