Wiele lat temu zrezygnowałem z jedzenia mięsa. Tak po prostu, z
dnia na dzień. Nigdy nie planowałem w związku z tym wydarzeniem
zaglądać innym osobom do talerza, tak samo jak nie wtrącam się do
czyichś nawyków seksualnych. Nie jem i ch#j! Świata tym nie
zmienię, ale najważniejsze, że sam czuję się dobrze z moim
wyborem. Nie spodziewałem się jednak, że to nie moje
gastronomiczne wybory staną się prawdziwym wrzodem na dupie, tylko
reakcje ludzi na fakt, że odmawiam sobie kurczaka. Nie, żeby mnie
śmieszkowanie z „trawożerców” jakoś specjalnie bolało, ale
po kilkunastu latach posilania się strączkami, pewne zachowania
osób trzecich stały się dla mnie bardziej przewidywalne niż
wodzirejska playlista na wiejskim weselu.
#1. Ale dlaczego nie jesz mięska?
Słowa te padają z
ust praktycznie każdego, kto zobaczy, że na moim talerzu zamiast
schabowego leży kopczyk fasolki. Czasem to pełne troski zdanie
padające z ust zafrasowanej ciotki, a innym razem zaczepne pytanie ziomeczka oczekującego płomiennej dyskusji. Rozmówca za każdym
razem liczy na to, że
jak na rozkaz odłożę widelec i zacznę
tryskać argumentami przemawiającymi za jedzeniem szczawiu
. Równie
dobrze mógłbyś mnie zapytać, czemu żrę ziemniaczki, a gardzę
szpinakiem. W skrócie – nie powinno cię to obchodzić. Jem, to co
jem i w najwyższym poważaniu mam to, co ty o tym myślisz.
#2. A wiesz, że
rośliny też czują ból?
A czy ty wiesz, że
słońce z deszczem wywołuje tęczę? Czy naprawdę sądzisz, że
gdy po raz tysięczny jakiś łepek podpełznie do mnie i oznajmi, że
zjadana przeze mnie rzodkiew omdlewa z bólu, gdy ją żuję, to w
końcu, przygnieciony tą informacją, odstawię dietę roślinną i
zacznę lizać głazy?
Owszem – według ostatnich badań, rośliny
odbierają bodźce, mogą się zestresować, a nawet na swój sposób „wiedzą”, że są pożerane. Tymczasem mówienie, że „czują ból”
jest sporym przegięciem. Jeśli nie drzemałeś na lekcji biologii,
to pewnie pamiętasz, że taki na przykład kabaczek nie posiada
nocyceptorów,
czyli receptorów odpowiedzialnych za reakcję na ból.
Nie ma to chyba jednak żadnego znaczenia, prawda? Ty wszakże
posilasz się prosięciem, co do którego nie ma wątpliwości, że
cierpiało bardziej niż moja zielenina, więc prowokowanie
natchnionych, filozoficznych dyskusji na temat moralnej strony mojej
diety uważam za pozbawione głębszego sensu.
#3. A wiesz, że
Hitler był wege?
Nie, serio. Pierwsze
słyszę. Opowiedz mi o tym! Natomiast kiedy skończysz już snuć ten arcyciekawy naukowy
wywód dotyczący wpływu diety wegetariańskiej na skłonności
ludobójcze, to proszę przypomnij mi, co na obiad jadł Stalin,
Pol-Pot, Idi Amin i król Leopold II. A co jeśli okaże się, że te
skurczybyki również bardziej wolały zjeść sałatę niż bitki z
karkówki? Ba, kto wie – być może dzięki twojemu błyskotliwemu
spostrzeżeniu uda nam się
wyeliminować całe zło tego świata,
wysyłając wszystkich wegetarian na Księżyc?
A w ogóle to słyszałem też, że
Hitler nosił obuwie! To niepodważalny argument za tym, abyś zaczął
chodzić na bosaka.
#4. O, jakie pyszne
mięsko!
<pokazuje wnętrze swojego kebaba> Mniam, mniam!
To zachowanie zna
chyba każdy wegetarianin, który podczas weekendowego picia
browarów, poszedł w towarzystwie kumpli do lokalu z kebsami (i falafelami!),
aby zapełnić żołądek czymś więcej niż spienionym napojem
alkoholowym. To dość zabawne, że w społeczeństwie panuje
memiczny wręcz wizerunek wojującego szczypiora na bezmięsnej
diecie, który to terroryzuje wszystkich zawartością swego
talerzyka...
Ilekroć ktoś ostentacyjnie demonstruje mi swój mięsny
posiłek, mam szczerą ochotę odcisnąć mu spód mojego trampka na
twarzy. Nie, nie dlatego, że mięso wywołuje u mnie torsje, ale
dlatego, że słuchanie tego samego „żartu” przez połowę życia
działa na mnie gorzej niż potupajki mojego sąsiada słuchającego
(tfu!) ABBY.
#5. Ja nie mam nic
do wegetarian, ale wkurwia mnie to, że nazywają swoje potrawy
nazwami posiłków mięsnych!
A mnie wkurwia to,
że na czarne stringi mówisz „bielizna”, zbożowy napój
określasz mianem „kawy”, a plastikową miskę nazywasz
„miednicą”. W kwestii regulacji nazw bezmięsnych zamienników
klasycznych potraw pozwoliłem sobie skontaktować się z szanownym
kolegą Wojtkiem, który to w imieniu wszystkich konsumentów
oburzonych trendami obecnymi na rynku spożywczym, zadał sobie trud
przedyskutowania tematu z kadrą Uniwersytetu Jagiellońskiego.
Cześć! Jestem
przewodniczącym Ogólnopolskiego Stowarzyszenia Wegetarian i Wegan „Zieleni”, zapraszamy do kontaktu. Celem naszego
stowarzyszenia jest krzewienie wiedzy na temat stylu życia oraz diet
bezmięsnych, informowanie o wegańskich zamiennikach oraz
dostępności wegańskich produktów. U nas na stronie można
odnaleźć informacje o znanych weganach oraz historię
stowarzyszenia i ruchu wege/wegan w Polsce. Bardzo często ludzie
zgłaszają się do nas z zapytaniami o nazewnictwo produktów
bezmięsnych, dlaczego produkty warzywne nazywane są „hamburgerami”
albo „mięsem”, „kurczakiem” lub „kebabem”.
Zapytań było tak dużo, że podjęliśmy współpracę z zespołem
językoznawców z Uniwersytetu Jagiellońskiego, aby ustalić
etymologię tegoż nazewnictwa i raz na zawsze ustalić, czy jest to
poprawne, a jeśli nie – jakie powinny być alternatywy. Po kilku
miesiącach badań udało się ustalić ostateczne stanowisko
Ogólnopolskiego Stowarzyszenia Wegetarian i Wegan „Zieleni”,
zgodnie z opinią naukowców z UJ; produkty warzywne są oznaczane
„mięsnymi” nazwami tylko w jednym celu: żebyś się
zesrał.
#6. A skąd bierzesz
białko?
To oczywiste, drogi
Wąsonie – po tym, jak w ciągu dnia spałaszowałem 3 kg marchwi i
tyleż brukwi, pod osłoną nocy włamuję do lodówki
sąsiada, aby ukradkiem wyżreć mu jego zapas parówek z psa. Co,
nie wiedziałeś? Przecież wszyscy wegetarianie tak robią.
Jedzą
parówki z psa
. Każde dziecko wie, że tylko w mięsnych produktach
spotkać można cenne proteiny. Jeśli twierdzisz inaczej, to pewnie
dlatego, że nie myjesz sałaty i pochłaniasz ją razem z
chrząszczami oraz z winniczkami, ty zapyziały ignorancie!
#7. Ale ryby jesz?
Przecież to nie jest mięso
No pewnie, że nie mięso.
Jak wiadomo, ryba rośnie na drzewie. Wiem, co mówię – moja babcia
miała sad sandaczowy. Jak byłem mały, to zrywaliśmy sandacze.
Dobre, zdrowe takie.
Niepryskane, bez pestek. Część zjadaliśmy
od razu, resztę się kisiło na zimę, a pan Staszek – sąsiad zza
płotu – miał nawet taką specjalną wyciskarkę i tłoczył nam
soki. Świetna sprawa, nie to co te wszystkie dzisiejsze przesłodzone
napoje gazowane.
#8. Mamy kły, więc
jemy mięso! Szach-mat, kurła!
Och, jak ja lubię,
gdy opasły obrońca tradycyjnej kuchni usiłuje sprowokować
dyskusję, porównując się do dzikiego lwa –
drapieżnika, który
podobnie jak on, posiada pokaźne kły.
Zawsze wówczas wyobrażam
sobie, jak ten człeczyna, który z bieganiem ma tyle wspólnego, co
ja z grą na ukulele, wściekle galopuje za uciekającą mu gazelą,
aby w kulminacyjnym momencie pościgu rzucić się swej ofierze do
tętnicy, pożreć ciepłe jeszcze mięso i na koniec, leżąc nad
rozszarpanymi zwłokami swojej zdobyczy, leniwie wylizać sobie
jajka.
Absolutnie nie chciałbym niszczyć tego wyimaginowanego wizerunku dzielnego łowcy, ale trzymajmy się
faktów. Prawda jest taka – budowa ludzkiego układu
trawiennego wskazuje bardziej na to, że jesteśmy organizmami
wszystkożernymi. A to oznacza jedno – najlepsza dla nas jest
zróżnicowana dieta, w której mięso stanowi niewielki tylko
procent szerokiej gamy różnych składników. Kłócić się jednak
nie zamierzam –
jedz, co tam sobie chcesz i postaraj się, jeśli oczywiście jesteś w stanie, nie wpier#alać się do moich posiłków.
Dobra, dobra. Chwila. Chcesz sobie skomentować lub ocenić komentujących?
Zaloguj się lub zarejestruj jako nieustraszony bojownik walczący z powagą