Wiadomo, że zazwyczaj chodzi o kasę. To właśnie forsa jest zazwyczaj
prawdziwym argumentem za tym, aby zespół po długim czasie od
swojego rozpadu zjednoczył się, wydał płytę i ponownie
zgromadził tysiące osób na stadionowych koncertach. Czasem jednak,
oprócz mamony, jest jeszcze to coś. Ta mała iskra, która sprawia,
że wszystkie znaki na niebie i ziemi krzyczą wręcz:
„Re-a-kty-wa-cja!”.
Liverpoolska czwórka
nadal znajduje się na podium listy najlepiej sprzedających się
rockowych zespołów w historii. Między latami 1962 a 1970 Beatlesi
aż 20 razy lądowali na pierwszej pozycji amerykańskiego
Billboardu, a reedycje płyt tej legendarnej grupy nadal szybko
znikają z półek,
mimo że od rozpadu kapeli minęło już ponad 50
lat!
Zespół rozleciał się wówczas z powodu mocnych napięć
między jego członkami. Każdy z nich rozpoczął później karierę solową.
Z dużymi zresztą sukcesami. Plotki o ewentualnym zjednoczeniu się
muzyków pod szyldem The Beatles krążyły wśród fanów aż do
1980 roku, kiedy to John Lennon został zamordowany przed drzwiami
własnego domu.
Słynny, ostatni koncert The Beatles - 1969 r.
Piętnaście lat później formacja reaktywowała się.
I to w pełnym składzie! Jak
to możliwe? W 1995 roku brytyjska stacja ITV i amerykański kanał
telewizyjny ABC wyemitowały serial dokumentalny „The Beatles
Anthology”, w którym to pojawili się wszyscy, oczywiście poza
Lennonem, Beatlesi. Premierze tego materiału towarzyszyło wydanie, złożonego z trzech płyt, albumu podsumowującego całą karierę
grupy. Ku zaskoczeniu fanów wśród znanych numerów zespołu
znalazły się całkiem nowe, świeże kawałki wyśpiewane przez
wszystkich czterech muzyków! Historia tych kompozycji sięga 1980 roku, kiedy to
krótko po śmierci Johna jego ukochana – Yoko Ono – dała Paulowi
McCartneyowi taśmy demo z kilkoma utworami, które Lennon planował
nagrać w studio. Lata później Paulowi udało się nakłonić Harrisona i Starra do wspólnego zarejestrowania „brakujących” partii.
W ten sposób
zapomniane nośniki, które przedwcześnie zmarły artysta po sobie
zostawił, doprowadziły do krótkotrwałej, ale jakże symbolicznej reaktywacji legendarnej grupy. Oba premierowe numery The Beatles
stały się hitami zachodnich list przebojów.
Do rozpadu, wydawać
by się mogło, niezniszczalnej konstrukcji niekiedy wystarczy,
aby odszedł tylko jeden z muzyków współtworzących zespół. Ta
strata sprawia wówczas, że grupa nagle traci werwę, a chemia
pomiędzy artystami gdzieś ulatuje.
24 września 1980
roku słynący z dość imprezowego stylu życia perkusista Led
Zeppelin John Bonham w ciągu jednego dnia wlał w siebie ponad dwa
litry wódki. Trudno się dziwić, że po przyjęciu tak dużej dawki
alkoholu artysta zapadł w pijacki „sen”. Towarzysze muzyka
zanieśli go do łóżka, licząc na to, że ich kompan także i tym
razem pozbiera się do kupy i następnego dnia, z potężnym kacem,
wróci do świata żywych. Tak się jednak nie stało – nieprzytomny,
napruty jak stodoła John udusił się własnymi wymiotami.
Zeppelini rozpadli się. No, powiedzmy – zdarzyło im się w ciągu
kolejnych lat reaktywować na potrzeby różnych imprez (wystąpili
np. na Live Aid w 1985 roku), jednak
jakość tych występów była
dość marna. Czuło się, że wraz ze śmiercią Johna zespół
stracił całą swoją energię, a charyzma pozostałych artystów
mocno przygasła.
Po latach udało się
jednak część utraconego scenicznego ducha odzyskać. A wszystko
to dzięki Jasonowi Bonhamowi – synowi zmarłego perkusisty, który,
można by rzec, na nowo scalił muzyków. Całkiem dobry poziom
koncertów z jego udziałem sprawia, że fani ciągle liczą na to,
że ich ukochana grupa w pełni zjednoczy się i nagra pierwszy od 40
lat pełnoprawny album studyjny. Całkiem blisko takiego
przedsięwzięcia było już w 2008 roku, jednak wokalista – Robert
Plant – strzelił wówczas focha i stwierdził, że nie jest tym
projektem zainteresowany. Grupa zaczęła wówczas szukać dla niego
zastępstwa, ale ostatecznie cały plan szlag trafił. Nadal jednak
czekamy…
Tymczasem ducha tej
formacji nadal strzeże osoba, która tchnęła go w oryginalny
zespół – Jason Bonham to też perkusista „tribute-bandu” Led
Zeppelin Evening!
W 1986 grupa złożona
ze Stinga, Andy’ego Summersa i Stewarta Copelanda grupa rozpadła się,
pozostawiając swoich fanów z pięcioma zaledwie albumami wypełnionymi
muzyką z pogranicza rocka, reggae, punka, a nawet jazzu. W tamtym momencie The Police było na szczycie popularności i miało na
koncie dziesiątki milionów sprzedanych płyt. Każdy z muzyków
poszedł jednak swoją drogą. Sting świetnie poprowadził swoją
solową karierę, Summers, oprócz nagrywania własnych albumów,
spełnił się jako muzyk sesyjny, a Copeland rozwinął swój
talent jako autor autor muzyki filmowej.
Sześć lat po
rozpadzie kapeli jej członkowie spotkali się na weselu Stinga.
Goście zaproszeni na tę imprezę szybko zorientowali się, że pod
jednym dachem znajdują się trzej artyści, którzy
niegdyś
współtworzyli jeden z największych brytyjskich zespołów.
Kiedy
więc tylko weselna kapela zeszła ze sceny, muzycy zostali wręcz
zmuszeni do występu. Początkowo niezbyt chętni, w końcu ulegli
tym namowom i zagrali krótki koncert. Przy okazji udowodnili, że mimo
rozpadu The Police, chemia między członkami grupy jest zakonserwowana
lepiej niż zamoczony w formalinie ku#as Rasputina.
https://www.youtube.com/watch?app=desktop&v=HqBcdK...
Dziesięć lat
później artyści wystąpili przy okazji uhonorowania ich
działalności w Rock’n Roll Hall of Fame, a z czasem ruszyli nawet w regularną trasę koncertową, dzięki której zarobili
358
milionów dolarów!
Występy reaktywowanego The Police do dziś
uznawane są za trzecie najbardziej dochodowe tournée wszech
czasów. Czy to jednak oznacza, że grupa nagra wreszcie pierwszy od czterech
dekad album? Nie. Formacja znowu się rozpadła, a każdy z muzyków
wrócił do swoich obowiązków. Panowie nadal pozostają
przyjaciółmi, jednak póki co nie planują wspólnego grania.
Mimo że duża część
numerów country-rockowej legendy amerykańskiej sceny muzycznej
traktuje o luzowaniu się i pokojowym podejściu do życia, to
członkowie Eagles skakali sobie do gardeł przez większość
trwającej niespełna dekadę kariery swojego zespołu. W 1980 roku
podczas koncertu w Long Beach artyści pokłócili się ze sobą na
scenie. Prawie doszło wówczas do rękoczynów. Zespół chwilę
później rozpadł się. Don Henley, wokalista kapeli, na pytania o
ewentualnej reaktywacji miał później w zwyczaju odpowiadać:
„Stanie się to w dniu, kiedy piekło zamarznie”.
Trzynaście lat
później dawny menadżer Eagles Irving Azoff zebrał największych
muzyków ze świata rocka i country, aby nagrać płytę zawierającą
covery legendarnej formacji. A że wydawnictwo to potrzebowało
teledysku, Azoff postawiwszy wszystko na jedną kartę, oznajmił, że
materiał ten nagra z członkami oryginalnej grupy albo w ogóle. Ku
jego zaskoczeniu, wszystkich pięciu artystów zgodziło się pojawić
przed kamerą. Bawili się przy tym bardzo dobrze. Na tyle dobrze, że
niedługo ruszyli w trasę koncertową, a nawet zdecydowali się na
rejestrację jednego z występów, wydanego potem jako „Hell
Freezes Over” („Piekło zamarzło”). Na pełnoprawny,
świeży materiał fani kapeli musieli czekać aż do 2007 roku,
kiedy to światło dzienne ujrzał pierwszy od 28 lat album grupy.
Jacksons 5 to zespół powstały w 1969 roku z inicjatywy Joe Jacksona – ojca małoletnich
artystów, który również zajął się obowiązkami menadżera
swoich synów. W 1975 roku formację opuścił Jermaine Jackson, który
postanowił się skupić na swojej własnej karierze. Jego miejsce
zastąpił wówczas Randy Jackson. W latach 1976-1984 głównym
kompozytorem i pomysłodawcą większości utworów grupy był
Michael (równocześnie rozwijający się już wtedy solowo). W
1984 roku, czyli dwa lata po olbrzymim sukcesie albumu „Thriller”,
wszystkich sześciu Jacksonów nagrało płytę „Victory” –
to
ostatnie większe wydawnictwo tej grupy, na którym usłyszeć można
głos Michaela.
Niedługo potem opuścił on grupę.
Siedemnaście lat
później doszło jednak do kolejnego spotkania wszystkich braci na
jednej scenie. Miało to miejsce przy okazji wielkiej imprezy w
Madison Square Garden, celebrującej 30-lecie kariery Michaela
Jacksona.
https://www.youtube.com/watch?v=AKncIw1BxYo
Następne muzyczne spotkanie w takim składzie miało już
miejsce po śmierci Króla Popu, kiedy to jego bracia nagrali swoje
partie wokalne do nieukończonego przez niego utworu – „This is
It”. Kawałek ten trafił później do ścieżki dźwiękowej filmu
dokumentującego przygotowania Michaela do swojego wielkiego,
koncertowego powrotu. Jak wiadomo, projekt ten został przerwany przez
nieoczekiwaną śmierć gwiazdy.
Źródła:
1,
2,
3,
4
Dobra, dobra. Chwila. Chcesz sobie skomentować lub ocenić komentujących?
Zaloguj się lub zarejestruj jako nieustraszony bojownik walczący z powagą